#4 / Syndrom podciągniętych podkolanowek

Kochani,

Minęły zaledwie dwa dni od założenia bloga, a ja już czuję, jak ekscytuje mnie dzielenie się z Wami myślami i energią. Taki syndrom podeskscytowanej pierwszoklasistki w zbyt wysoko podciągniętych kolanówkach.

Zbyt wysoko, bo  ogarnął mnie strach, że nagle myśli mi się skończą. Poważnie. Tak po prostu skończą. Jak żele dezynfekujące w sklepie. Nie ma i już. I nie wiadomo, kiedy się pojawią.

O ile sobie wyobrażam reglamentację na żele, to na myśli jakoś nie bardzo. Trzy myśli dziennie i finito?  

Podobno natura nie lubi próżni – tak twierdził Arystoteles. Czyli mówiąc krótko twierdził, że stworzenie „niczego” nie jest możliwe.

Jak to nie jest? Znam ludzi, którzy całe życie się zajmują tworzeniem tego, co zdaniem Arystotelesa było niemożliwe. I uważam, że robią to genialnie. Takie genialne NIC. I w sumie jak się człowiek nie zorientuje do końca życia, że to robi, to nie ma stresu. Można spokojnie umrzeć.

Jednak ja budzę się czasami w środku nocy i widzę swój  nagrobek… taki na krawędzi jawy i snu. A na tym nagrobku jest wyryte wielkimi, różowymi literami słowo NIC. I powiem Wam – jest stres. Bo jeśli się zorientuję na tyle późno, że już nic sensownego nie da się zrobić, a na tyle wcześnie, że zdążę poczuć szarpnięcie niewykorzystanego życia…

No jest stres;)

Trochę sobie żartuję, ale tylko trochę. Bo całkiem poważnie myślę, że jesteśmy ludźmi po to, żeby kilka rzeczy w życiu z sensem zrobić. Kilka. Nie milion, nie sto. Wystarczy kilka.